– Naruszenie logiki wypowiedzi. Mówiąc po prostu – słowa u niego nie nadążają za
myślami. Niemal nie sposób zrozumieć, co mówi. Nawet ja w dziewięciu wypadkach na dziesięć nie domyślam się, co on właściwie chce powiedzieć. No, a inni wręcz uważają go za idiotę. Ale Lampe wcale, ale to wcale nie jest idiotą. Gimnazjum ukończył ze złotym medalem, uniwersytet – na pierwszym miejscu. Tylko uczył się inaczej niż pozostali studenci: wszystkie egzaminy zdawał na piśmie, zrobiono dla niego wyjątek. – A na czym polega jego genialność? – ostrożnie trzymała się swego pani Polina. – Co za doświadczenia on robi na tym... jak mu tam... Bogusławskim? – Berdyczowskim – poprawił doktor. – Jeśli nasz malarz jest geniuszem zła, to Lampe jest bez wątpienia geniuszem dobra. Ma teorię, że wszystko wokoło przenikają pewne niewidoczne dla oka promienie i każdy człowiek też wydziela emanację różnych barw i odcieni. Sergiusz Nikołajewicz stracił wiele lat na wynalezienie przyrządu, który pozwala mu rozróżniać i analizować tę aurę. – I co to za aura? – spytała Polina, nie decydując się na razie skierować rozmowy znów na Berdyczowskiego. – Sergiusza Nikolajewicza nade wszystko zajmuje emanacja moralności. – Korowin uśmiechnął się, ale nie drwiąco, raczej dobrodusznie. – Jakieś cenne, pomarańczowe promienie, po których można rozpoznać duchową szlachetność i dobre serce. Lampe zapewnia, że jeśli nauczymy się widzieć taką emanację, to źli ludzie na świecie nie będą mieli żadnego wyjścia, nie pozostanie im nic innego, jak tylko rozwijać w sobie promieniowanie pomarańczowego widma. – Ależ to zupełnie wyjątkowy człowiek! – stanowczo oświadczył gość doktora Korowina. – Koniecznie muszę go zobaczyć. Niech mnie zbada na okoliczność pomarańczowej emanacji! Doktor wyjął z kieszonki zegarek. – No, badać pani Lampe raczej nie będzie. Po pierwsze, nie przepada za kobietami, po drugie, ma ścisły rozkład zajęć. Obecnie, jeśli się nie mylę, jest pora doświadczeń. Chce pani zobaczyć? Tym bardziej że to tuż obok. Oto on, siódmy pawilon. – Bardzo chcę! – Dobrze, spełnię pani prośbę. A potem pani spełni moją, zgoda? – Oczy Korowina błysnęły chytrze. – Jaką? – Powiem później – roześmiał się Donat Sawwicz. – Niech się pani nie boi, niczego strasznego od pani nie zażądam. Podchodzili już do ładnego piętrowego domku w alpejskim stylu – z bierwion, z szerokimi schodami i rzeźbionym kominem na pochyłym dachu. U drzwi nie było ani kołatki, ani dzwonka elektrycznego, ani dzwoneczka. Najdziwniejszy zaś ze wszystkiego wydał się Polinie Andriejewnie brak klamki – nie wiadomo, jak się takie drzwi otwiera. Doktor wyjaśnił: – Sergiusz Nikołajewicz żyje wedle zasady: „Obcych mi nie trzeba, a swoim jestem zawsze rad”. Czyli nieznajomy za nic się tutaj nie dostuka, za to swoi, znający tajemnicę, mogą wchodzić zwyczajnie, bez uprzedzenia. Nacisnął niepozorny guziczek z boku i drzwi rozsunęły się sprężyście. – Wspaniale! – zachwyciła się pani Lisicyna, wchodząc do sieni. – Na lewo drzwi do sypialni, na prawo do laboratorium. Schody prowadzą na piętro, tam mieści się obserwatorium, gdzie tymczasowo zamieszkała ofiara mistyki, pan Berdyczowski. Czyli my musimy na prawo. Oświetlenie pracowni było niezwykłe: przy ścianie, gdzie stał stół, cały zastawiony przyborami niepojętego przeznaczenia, paliło się wyjątkowo jasne światło elektryczne, ale długi metalowy kołpak nie dawał mu się rozproszyć, toteż pozostałe części dość obszernego pomieszczenia tonęły w gęstym mroku. Chaos w pokoju panował taki, jakby nie powstał sam z siebie, lecz zaprowadzono go celowo. Na podłodze walały się książki, flaszki, skrawki papieru, kilka kwadratów starannie wyciętej darni, jakieś kamienie. Sam fizyk, maleńki człowieczek z potarganymi włosami,