okna, zobaczyła okruchy tynku, a wyżej, w ścianie, była dziura.
Lucy wstrzymała oddech, wspięła się na krzesło i przesunęła ręką po postrzępionej krawędzi tapety. Czubki jej palców pokrył gipsowy pył. Dziura była pusta. Nie znalazła w niej kuli. Zeszła z krzesła i na czworakach zaczęła przeszukiwać podłogę. Zajrzała pod pianino, podniosła brzegi dywanika. W końcu usiadła i zaczęła się zastanawiać. A więc jednak. Jakiś łajdak strzelił jej w okno, zakradł się do domu, zabrał kulę i znów zniknął, przez nikogo niedostrzeżony. Kiedy? Jak? Dlaczego? I jak to możliwe, by nikt niczego nie zauważył ani nie usłyszał? Wczoraj wieczorem była z dziećmi w Manchesterze. To mogło się zdarzyć wtedy. Dom był pusty. Okno jadalni wychodziło na wschód. Dalej był garaż, stodoła, strumień. Może jakiś myśliwy, który polował w lesie nad strumieniem, przypadkiem trafił w jej okno, wpadł w panikę, zakradł się do domu i zabrał kulę? Ale dobrze wiedziała, że to nie był przypadek. Zastanawiała się, co robić dalej. Wiedziała, że jeśli zadzwoni po policję, to tej nocy nie pójdzie już spać, a poza tym będzie musiała opowiedzieć wszystko dzieciom. A to byłby dopiero początek. Policjanci skontaktowaliby się z Waszyngtonem, a policja z Kapitolu czułaby się w obowiązku sprawdzić, czy te wydarzenia miały coś wspólnego z Jackiem Swiftem, no i oczywiście powiadomiłaby o wszystkim jej teścia. Lucy podniosła się niepewnie. Czy teraz miała już wystarczający powód, by odwiedzić Sebastiana Redwinga? Wróciła do kuchni, wylała herbatę do zlewu i zamknęła tylne drzwi, a potem poszła do swojej sypialni. – Przydałby się pies – mruknęła do siebie. Duży, zły, głośno szczekający pies. Mogłaby go wytresować tak, by chodził na ryby z J.T. Madison na pewno też by go polubiła. Podjęła decyzję. Do diabła z Redwingiem. Zaraz po powrocie z Wyomingu zacznie się rozglądać za psem. ROZDZIAŁ DRUGI Sebastian zsunął się z konia i opadł w cień. Znajdował się na dalekich krańcach swej posiadłości i był pewien, że nikt go tu nie znajdzie. A jednak dopadli go. W rozkołysanym dżipie, który zbliżał się w jego stronę, było ich dwóch. Mógł przejechać konno na drugi brzeg rzeki, ale był pewien, że ci idioci ruszyliby za nim. Napił się wody z manierki, zdjął kapelusz i polał sobie głowę. Tęsknił do prysznica. Powietrze było nagrzane i pełne kurzu. Panowała susza. Miał nadzieję, że ci w dżipie mają ze sobą wodę, bo nie zamierzał się z nimi dzielić. W najgorszym wypadku mogli się napić z rzeki. Dżip był coraz bliżej. – Spokojnie – powiedział Sebastian do konia, który jednak nie wydawał się zaniepokojony ani nawet zgrzany. Samochód zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów od niego i wyskoczył z niego mężczyzna.