- Na pewno?
- Oczywiście. Dopiero wtedy wszedł do środka i nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, zbliżył się szybko do matki, cmoknął ją nerwowo w policzek i ruszył z powrotem do drzwi. - Gdybyś mnie potrzebowała... - To cię zawołam - obiecała. - Dobranoc. - ...branoc, Jack - rzucił od progu. Brat mu nie odpowiedział. Wkrótce zjawiła się Gilly. Weszła na schody, zobaczyła otwarte drzwi pokoju Lizzie i ją samą, siedzącą na dywanie przy wózku Jacka. Trzymała go za rękę, ale chłopiec patrzył w ścianę, nie ruszał się i nie reagował. - Co się stało? Lizzie obróciła się do niej z ledwie skrywaną rozpaczą na twarzy. - Mieliśmy pewne problemy. Jack po raz pierwszy drgnął, otworzył oczy i ścisnął matkę za rękę. - Nic mi nie jest, Gilly. - Miło mi to słyszeć Lizzie nie puszczała jego ręki. - Co chciałbyś teraz robić? Może trochę odpoczniesz? Podać ci coś ciepłego do picia? Spojrzał na nią po raz pierwszy, odkąd przestał taranować ojca wózkiem. W jego oczach ciągle odbijał się szok. - Tak, chyba się położę... jeśli z tobą wszystko okej. - Ależ tak. Zawieźć cię? - Proszę. Lizzie wstała i zerknęła na Gilly. Jeszcze jedna, która boi się wejść, jakby ten pokój podlegał kwarantannie albo emitował złe wibracje. - Wszystko będzie dobrze, Gilly. Dziewczyna pokiwała głową na znak, że zrozumiała. - Zobaczymy się później. Lizzie odczekała, aż Gilly zejdzie na dół i zniknie w kuchni, po czym skierowała wózek z Jackiem na korytarz. - Chcesz, żebym z tobą została? - Nic mi nie jest. Pomogła mu się położyć, okryła go kocem. - Chyba powinienem wziąć diazepam. - Dobry pomysł. - Tylko dlatego, że gdybym znów zachorował, to na nic bym się nie przydał - ani tobie, ani innym. Oczy zapiekły ją od wstrzymywanych łez, ale postanowiła się nie dać: cholera, skoro on może, to i ja... Poszła po tabletkę. Dziesięcioletni Jack znał zbyt wiele nazw przeróżnych medykamentów, był też dwa razy dojrzalszy niż niektórzy dwa razy starsi od niego, a teraz ją jeszcze za-wstydził. - Powiesz Gilly? - zapytał, kiedy wróciła.