pościeli przy akompaniamencie dzwonów kościelnych...
Bim! Barn! – Jezus, Maria! – Drgnął wyrwany z zadumy aż nazbyt rzeczywistym dźwiękiem dobiegającym z pobliskiego kościoła. Powtarzając sobie, że kawał z niego idioty, przejechał światłem latarki po zaśmieconym pokoju i zadał sobie pytanie, co właściwie chciał tu odnaleźć. Nie znalazł nic. Żadnego powodu, by uwierzyć, że Jennifer żyje. Wściekły na siebie podszedł do drzwi balkonowych i wyjrzał przez szparę na podwórze. Serce zamarło mu w piersi. W żyłach popłynął lód. Jennifer! Albo jej sobowtór. Albo cholerny duch. W każdym razie stała tam, na dziedzińcu, w długim posępnym cieniu wieży kościelnej. Bentz nie wierzył własnym oczom. Co sił w nogach pobiegł schodami w dół. Pchnął drzwi, wypadł na zewnątrz. W chorej nodze pulsował ból. Z bijącym sercem biegł po nierównych kamiennych płytach. Zaczepił stopą o brzeg płyty. Nie upadł, ale z bólu musiał zwolnić. Spojrzał na dziedziniec. Pusty. Ani śladu Jennifer. Cholera! Na ciemnym, pustym placu nie było żadnej kobiety, żywej czy umarłej. Zawrócił i rozglądał się uważnie, przeklinając się, że ją sobie wyobraził – pewnie widział tylko rzeźbę. Czyżby umysł przetworzył rzeczywistość w coś, co chciał zobaczyć? Czego się spodziewał? Czyżby to tylko siła sugestii? Niemożliwe! Rozszalałe serce, przyspieszony puls i gęsia skórka na karku dowodziły, że wizja była bardzo rzeczywista. Oddychał głęboko nocnym powietrzem, starał się myśleć logicznie. Odzyskać zimną krew. Dobry Boże, zawsze był taki racjonalny, a teraz... Teraz... Cholera, co teraz? Przeczesał włosy palcami i powiedział sobie, że musi wziąć się w garść. Jednocześnie jednak podniósł wzrok na drugie piętro starego zajazdu. Jeden z balkonów różnił się od pozostałych – nie zabito go deskami. Dlaczego? Wewnątrz coś się poruszyło. Zmrużył oczy. Czy to gra świateł? Czy w ciemności naprawdę kryje się postać? Spogląda zza strzępów firanek? – O, cholera – mruknął. Ruszył biegiem, znowu zmuszał się od zabójczego wysiłku. Chora noga paliła żywym ogniem, powietrze z trudem przeciskało się przez ściśnięte płuca, gdy gnał do pokoju 21. Drzwi były uchylone. Serce stanęło mu w piersi. Sięgnął po broń, ale nie nosił jej przecież. Kabura i pistolet leżały w schowku samochodu. Nie miał czasu, by wracać po broń. Spokojnie. Powoli. Myśl. Może to pułapka! Ostrożnie pchnął drzwi. Pocił się. Omiótł światłem latarki zaśmiecone pomieszczenie. Nie różniło się niczym od siódemki, ten sam bałagan i smutek. I zapach gardenii. Co jest, do cholery? Bum! Głuchy odgłos z góry niósł się echem po pomieszczeniu. Rzucił się do schodów. Pomyślał, że niewykluczone, że pcha się prosto w pułapkę i że powinien wrócić po broń, ale już szedł schodami na górę. Nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem, czy zbutwiałe deski utrzymają jego ciężar, po prostu szedł.